z jakimś ledwie odczutym spadkiem. Nie poruszył się, nawet nie drgnął, tylko przymknął oczy, bo strach go zdławił i zatrząsł lodowatym dreszczem, ale wnet oprzytomniał, uderzając sobą o ścianę, zupełna noc go oprzędła w nieprzeniknione mroki, nie miał pojęcia, gdzie jest, przez to mgnienie obawy stracił poczucie, co się z nim stało, to zrozumiał tylko, że jest w jakimś niskim i wąskim korytarzu. Trzymając się ścian, przychylony, zaczął iść naprzód nieustraszenie.
Chór głosów odległych, stłumionych i głębokich, podobnych do szmerów fal konających u dalekich wybrzeży, rozbrzmiewał gdzieś przed nim... łkał jakby w głuchej próżni... drgał coraz ciszej i bliżej, bliżej... biegł ku tym brzmieniom sennym i niewytłumaczonym, pełen lęku i ciekawości zarazem.
Korytarz urwał się nagle przy jakiejś ścianie zimnej i śliskiej, dźwięki rozwiały się w ciszy; zaczął poomacku, gorączkowo odszukiwać drzwi, gdy znowu podłoga się pod nim ugięła... poczuł, że się zapada... że leci w przepaść z błyskawiczną szybkością... ubezwładnił go lęk i to przerażające czucie zapadania bez możności ratunku.
Kiedy ochłonął, siedział na jakiejś ławie kamiennej, ostrożnie jął suwać rękoma po ścianach: zimne były i gładkie jakby z porfiru, pokój był mały, kwadratowy i bardzo wysoki, bo, stanąwszy na ławie, nie mógł dosięgnąć sufitu, tylko jedna ze ścian wydała mu się zimniejsza, jakby ze szkła,
Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/155
Ta strona została uwierzytelniona.