Był już pewny, że tylko śni; nie poruszył się z miejsca, aby nie pierzchły widzenia, ciężkiemi oczyma patrzył w jeden punkt, w dno tych wyłaniających się zwolna przestrzeni... w jakąś skałę, sterczącą w pośrodku, a spowitą w krwawe płomienie i podobną do ognistego wytrysku, do rozpalonej pochodni, targanej wichurą, tak rwały się płomienie wzburzonem rojowiskiem krwawych wężów, a dokoła w zielonym mroku, jakby dna morskiego, leżały kręgiem bezładnym głazy ogromne... chwiały się jakieś drzewa o gałęziach podobnych do pazurów... drgały jakieś ruchy rzeczy niewiadomych...
Tak, snem tylko musiała być ta grota olbrzymia, zasnuta stalaktytami, co, jak sople potworne, zwieszały się ciężkiemi spływami, zalana zielonym mrokiem, w którym zaczęły się poruszać nikłe, złote mżenia, jak rój motyli świetlistych, a z poza nich wynurzyły się ciężkie, nierozpoznane postacie, wypełzły jakby z pod głazów, z tych jam zielonych, z gąszczów zielonych cieniów i procesją cichą, ledwie dojrzaną, poruszały się w szmaragdowej toni, niby w wodzie rozedrganej... jakby płynęły, okrążając krwawą wizję płomieni... dźwięki jakieś zadrgały, jakby tysiące harf naraz zajękły i skonały... rozsypały się po głazach, niby rdzawe ropuchy... a zaraz potem wysunął się znowu długi orszak biało ubranych postaci o bosych nogach i obnażonych piersiach kobiecych... głowy wężów... głowy ptaków... głowy zwierząt... cały piekielny
Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/157
Ta strona została uwierzytelniona.