Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/159

Ta strona została uwierzytelniona.

rzy chudej i wyniosłem, dumnem czole leżała utajona męka wiecznego buntu, nocy nieskończonej, krzywd niepomszczonych i wiekuistych błąkań, ciało miał przygięte i naprężone w przyczajonym skoku, że wydawało się, iż jawił się na mgnienie i zaraz rzuci się znowu w przepaści, przebiegać lodowate pustynie milczenia i biec zawsze, nieskończenie, wiecznie...
Zenon oprzytomniał wobec tego widziadła, czuł, że nie śpi, a nie mógł uwierzyć... bronił się przed szaleństwem... chciał uciekać... otaczały go zimne, nieubłagane, nieustępliwe mary, chciał krzyczeć z nagłej, obłąkanej trwogi, nie wydobył głosu, dźwięki pomarły mu w krtani, jak poduszone w gnieździe pisklęta, zaczął bić i łomotać w tę ścianę przejrzystą, jakby szklaną, nawet nie zadźwięczała pod razami, poranił tylko boleśnie ręce i kolana i padł wyczerpany.
Dopiero po jakimś czasie uniósł głowę, ściana jeszcze jaśniała, jakiś śpiew przeciągły brzmiał monotonnie, słowa dziwne, ciężkie, jak kwiaty, spadały cicho, splatając się w modlitewny, uroczysty wieniec płomiennych szeptów:
— „Panie nocy i milczenia“.
— „Bądź z nami“ — odbrzmiewały echa.
— „Panie trwożnych i uciśnionych.“
Łkały coraz namiętniej głosy; podniósł się, przytknął twarz do poczerniałej nieco ściany: grota była prawie niewidzialna, noc ją zapełniła, tylko w pośrodku posąg Bafometa jaśniał, niby skamie-