Mr. Joe słuchał uważnie, ale napróżno usiłował zrozumieć cokolwiek, mówiła w zupełnie nieznanym języku.
— Co mówisz? spytał po chwili, kładąc dłoń na jej czole.
— Sarwatassida!
— Mahatma?
— Ten, który jest, który wypełnia wszystko, który jest „A“, mój duch...
— Czy zechce mówić przez ciebie?
— Nie męcz mnie...
— Czy stanie się co dzisiaj? Bracia są zebrani, czekają w trwodze, czekają w błaganiu o znak jaki, o cud...
— Nikt z wcielonych nie jest godzien cudów! nikt! — zabrzmiał mocny, potężny, męski głos, a tak silny, jak przez śpiżową tubę płynący.
Joe cofnął się przerażony, wodząc oczami dokoła, ale w pokoju nie było nikogo; Daisy leżała bez ruchu, światła płonęły jasno, i cała grupa zebranych stała w drugim pokoju, nawprost niego.
— Niechaj on gra! on! — szepnęła, unosząc się i wskazując ręką na Zenona, i zaraz padła wtył, wyprężona, sztywna, i tak już pozostała.
Próżno Joe usiłował zmusić ją do rozmowy, leżała martwa, jak trup; ręce miała zimne i twarz pokrytą lodowatą rosą.
— Zupełna katalepsja! Nic nie rozumiem — szepnął bojaźliwie.
— Cóż poczniemy? — zapytał ktoś.
Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/16
Ta strona została uwierzytelniona.