— Nie trwóż się! jestem przy tobie! — zadźwięczał tuż przy nim głos Daisy.
Ukorzył się nagle w sobie, padł na twarz jakby u stóp niewidzialnej i głosem pokory najwyższej i oddania szepnął:
— Nic nie wiem, nic nie rozumiem, ale czuję, że jesteś przy mnie.
— Myśl, a znajdziesz mnie zawsze i wszędzie!
Dusza mu się zawarła na wszystko i padła w długie odrętwienie.
Kiedy powstał z ziemi, grota była w bladych, błękitnawych jasnościach skąpana. Bafomet stał, jak krzew purpurowych ogni, a u jego stóp na rozkrzyżowane, białe ciało Daisy wypełzał czołgający się cień, jakby pantery, biorącej ją w uścisk.
Grota była pusta; nadludzki strach o nią tak sprężył mu siły zwątlałe, że krzyknął z całej mocy i trwogi i szaleństwa, rzucając się na nieprzejrzystą ścianę, jakby chcąc biec na ratunek.
Wszystko naraz przepadło, bronzowe drzwi zatrzasnęły się z hukiem, znalazł się znowu przed tą ponurą ruiną, niepewny, wahający i bezradny, jak przedtem, jakby tam nigdy nie wchodził.
— Gdzie ona mogła zniknąć? — rozmyślał, jak przedtem, niepamiętny niczego zgoła, wodząc zdumionemi oczami po rozwalinach, obszedł znowu dom i, znalazłszy, jak poprzednio, wszystkie wejścia zabite na głucho, stanął zniechęcony, nie wiedząc, co z sobą począć.
Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/164
Ta strona została uwierzytelniona.