— Módlmy się i czekajmy.
— Czy to naprawdę Daisy? — pytał Zenon.
— Daisy... nie wiem, może być... ale nie wiem.
Drzwi od okrągłego pokoju, gdzie leżała, zatrzasnęły się z hałasem.
— Siadać, cicho... rozpoczynamy!...
Zenon siadł przed fisharmonją, stojącą w głębokiej niszy na prawo, wprost okien, i zaczął cicho grać.
Światła wtedy raptem pogasły, przez chwilę jeszcze żarzyły się w żyrandolu rozpalone węgle, potem, gdy sczerniały, tylko kryształowa kula błyskała zielonawem, rozdrganem światełkiem.
Usiedli pod ścianą, jeden przy drugim, nie tworząc już łańcucha.
Zenon grał jakiś hymn wzniosły, stłumione dźwięki brzmiały słodkim chorałem, dalekim, jakby z głębi niebotycznych naw płynącym, i rozsypywały się w nieprzeniknionych ciemnościach.
Joe zaś ukląkł i zaczął się modlić półgłosem, przez chwilę słychać było odsuwanie krzeseł i trzeszczenie podłogi, snać przyklękli wszyscy, bo szept modlitewnych głosów zaszemrał rozpaloną, wrzącą ulewą i wtórował przejmującym falom muzyki...
Zenon grał coraz ciszej, dźwięki zamierały zwolna, głuchły i niby zakrzepłe perły opadały ciężko, że już tylko jakieś błędne akordy, jak pogubione westchnienia, błąkały się w ciszy, powracały jednak i łkały upornie, przejmująco.
Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/17
Ta strona została uwierzytelniona.