— Niechaj runie wszystko, co samo nie stoi, czego nie wspiera potęga własnej treści. Byliście mi etapem w ciężkim pochodzie ku prawdzie, jestem wam zato wdzięczny, ale muszę iść dalej koleją swego przeznaczenia.
— Pogardę czuję w tobie — szepnął ze smutkiem.
— Nie, mam tylko dosyć wirujących stołów, pukań, zagrobowych bełkotów i tego kręcenia się wśród kurzawy głupich faktów! Wasz spirytyzm jest tylko wulgarnym i dzikim fetyszyzmem sił przypadkowych i zjaw halucynacyjnych, jest wiarą ślepych i słabych. Stworzyliście kościół, w którym króluje medjum, mniej lub więcej oszukujące; kościół, który nie wiedzie do niczego, nic nie rozjaśnia i nikogo nie zbawia!
— Zali nie byłeś jego apostołem? — jęknął mr. Smith.
— Wczoraj jest tylko cieniem na jaśni dzisiaj, marzącego o jutrze...
— Zali nie pracujemy dla jutra?
— Nie, świat gnije w zbrodni i hańbie, a wy żebrzecie o zmiłowanie u mar struchlałych i pragniecie cudów jedynie na karm rozgorączkowanych wyobraźni. Jutro, wytęsknione przez miljony, nie wstanie z tego, bo to tylko poniżający strach przed nieznanem. Nie zbawia się jękiem, ni łzami...
Zły świat należy zdruzgotać i rozwalić do fundamentów, aby nowy mógł powstać z ruin, a trzeba go stworzyć czynem, czynem woli, spotężnionej
Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/171
Ta strona została uwierzytelniona.