Zachwiał się naraz, jakaś mgła przysłoniła mu świadomość na mgnienie... że gdy się znowu podniósł w sobie... nie mógł zrozumieć, gdzie jest, którym jest z tych dwóch rozszczepień?...
Podniósł się nagle z ziemi pod wpływem świętej radości cudu, ten drugi on podniósł się również, stali naprzeciw siebie z tym samym cichym, szczęsnym uśmiechem, z tem czuciem siebie.
Każdy ruch duszy, każda myśl i każde drgnienie czucia było w nim podwójnem i tożsamem, rozdzielonem, a jednem.
— To ja tam jestem, ja! — myślał, czuł raczej, pochylając się naprzód — sobowtór uczynił toż samo i z tem samem uczuciem zdumienia..
Posunął się do siebie o krok jeden i przystanął, tamten również, zajrzeli sobie w oczy i długo, mocno, do najtajniejszych głębin patrzyli, z tem uczuciem trwożnego podziwu, z jakim człowiek spogląda w siebie niekiedy, bo niema nic bardziej przerażającego nad usuwanie się świadome w przepaści własnego ja.
— I gdzie ja jestem? Spostrzegł nagle wiecznie czuwającą myślą, że cały pokój widzi równocześnie z dwóch przeciwległych sobie punktów, że rozpatruje siebie z dwóch przeciwnych stron... czując się w obu zjawach z jednaką mocą i zupełnością.
Przymknął oczy, aby ciszej i radośniej śnić ten cudowny sen o sobie, pogrążał się w marzenie niewyrażalne zgoła, w marzenie o marzeniach.
Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/176
Ta strona została uwierzytelniona.