sał zimną rosę z drzew pokurczonych... ulice poczynały bełkotać głucho... dzień spadał na budzących się, jak głodny wilk, i porywał w drapieżne pazury trudu krwawego.
Tylko Zenon spał wciąż, a Joe siedział pod ścianą na podwiniętych nogach, zesztywniały, z szeroko otwartemi oczyma, ale w zupełnej katalepsji.
Dopiero ostre i gwałtowne dzwonienie u drzwi wchodowych wyrwało go nagle z odrętwienia; porwał się na nogi.
Malajczyk stał u progu, zakłopotany wielce.
— Czego chcesz? — mówiłem ci, abyś czekał na mnie w domu!
— Miss Daisy kazała mi obudzić pana i powiedzieć, że mr. Zenon ma już dosyć snu i że trzeba go zostawić samego.
— Spotkałeś ją na schodach? — zdumiony był tym szczególnym nakazem...
— Przychodziła na górę... kazała mi iść — tłumaczył się lękliwie.
— Dobrze, naszykuj kąpiel, zaraz przyjdę.
Zdumiał się jeszcze więcej, ujrzawszy Zenona, siedzącego na łóżku i zgarniającego palcami rozsypane na kołdrze fiołki.
— Dawno nie śpisz?
— Przed chwilą się przebudziłem. Kto to przyniósł i rozsypał?
— Właśnie o to samo chciałem się zapytać.
Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/178
Ta strona została uwierzytelniona.