— Śniło mi się, że Daisy rzuciła na mnie pękiem kwiatów, śniło mi się przed chwilą, że, przebudziwszy się, myślałem, iż to sen te kwiaty.
— Nie, to są rzeczywiste kwiaty, jakiś tajemniczy aport! — szepnął, pomagając mu zbierać fiołki, bo pełno ich było na łóżku, świeżych, wonnych jeszcze, rosą błyszczących, iż zapełniały mieszkanie wiośnianym aromatem.
— Jak się czujesz?
— Zupełnie dobrze, ale co mi się stało właściwie, bo nic nie pamiętam?
— Ależ prawie nic, omdlałeś na ulicy... to wszystko...
— Omdlałem?... dziwnie nic nie mogę sobie przypomnieć... mam jakieś przypomnienia w sobie, ale tak zamglone, że nic dojrzeć nie mogę, czuję tylko ich ruch zgiełkliwy i niepokój... otacza mnie mrok... a teraz te fiołki...
— Są od niej!
— Była tutaj, była u mnie? — wykrzyknął zdumiony.
— Zwykły aport. Nie potrzebowała przychodzić aż tutaj, aby ci je rzucić na piersi.
— Być może, ale niebardzo wierzę w te cudowne aporty.
— Cuda się z tobą dzieją, cuda stają się dokoła ciebie, ty zaś nic nie spostrzegasz, jesteś ślepy na światło — mówił z pewną goryczą.
— Prawda, że ze mną dzieją się rzeczy nadzwyczajne, niewytłumaczone...
Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/179
Ta strona została uwierzytelniona.