Przypomniał sobie naraz jakieś rozproszone strzępy zdarzeń i uczuć.
— Czuwałeś dzisiaj w nocy nade mną? bo coś sobie przypominam.
— Byłem przy tobie, byłem... — drgnął nagle, i rzucił się gwałtownie wtył, bo oto znowu ujrzał samego siebie stojącego naprzeciw.
— Co ci się stało?
— Nic... nic... Powiedz mi, gdzie ja jestem? — wyszeptał trwożnie, śledząc to drugie swoje ja, również pochylone nad Zenonem i szepczące mu do ucha.
— No, tutaj, przy mnie... Nic nie rozumiem... — zaniepokoił się jego wzburzeniem.
— Weź mnie za rękę... mocno trzymaj... silniej... Jęknął żałośnie, padając na krzesło; z zamkniętemi oczyma, napół przytomny, długo siedział bez ruchu, w najstraszniejszej trwodze, że, skoro otworzy oczy, znowu siebie ujrzy.
— Czy sami jesteśmy? — zapytał ledwie dosłyszalnie.
— Ależ najzupełniej, nikt nie wszedł...
— Przejrzyj mieszkanie, proszę cię... — Strach dygotał mu w głosie.
— Zapewniam cię, że prócz nas niema nikogo więcej.
Otworzył wtedy oczy i ze strachem przyczajonym rozglądał się dokoła.
— Strasznie czuję się zmęczony i senny — rzekł po chwili.
Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/180
Ta strona została uwierzytelniona.