— To będzie, co przyjdzie... Niechaj się stanie, co się stać ma... Nie w mojej mocy odwrócić przeznaczone — odparł z nieoczekiwaną stanowczością.
— Daruj, ale musiałem spełnić swój przyjacielski obowiązek...
— Nie żal, ale wdzięczność mam tylko dla twoich ostrzeżeń...
— I niczego się nie lękasz? — zapytał jeszcze.
— Nie wiem; zdaje mi się, że zamarła we mnie sama możność obawy.
Joe uścisnął mu rękę i odszedł w milczeniu.
— Niechaj się stanie, co ma się stać — szepnął sam do siebie z jakąś cichą i zupełną determinacją. Nie bronił się już i nie wydzierał przeznaczeniu, poczuł nagle w głębiach swej istności, jakby w rdzeniu duszy, że musi być posłusznym, więc pochylił się kornie przed nieznanem i czekał na wyrok bez drżenia.
Pamiętał teraz wszystko i w najdrobniejszych szczegółach, lecz się nie dziwił niczemu, ni przerażał, ni chciał zrozumieć otaczające go tajemnice...
Nawet mu na myśl nie przychodziło pytanie: dlaczego? kto?
Zdawał się trwać, jak człowiek, zabity w bitwie, ściśnięty w szeregi i porwany wichurą żywych, który idzie razem ze wszystkimi, patrzy, spostrzega, coś czyni bezwiednie, coś nawet myśli automatycznie, a gdy się rozerwą szeregi, pada martwy.
Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/182
Ta strona została uwierzytelniona.