Czuł się tylko dziwnie słaby fizycznie i tak roztkliwiony, że, odczytując listy Betsy, rozpłakał się nad jej troskliwością.
— Biedne dziecko — rozmyślał o niej ze współczuciem bardzo silnem, nie wiedząc sam, dlaczego się nad nią lituje.
Niedługo to jednak trwało, ustępując miejsca niewytłumaczonemu niepokojowi i zdenerwowaniu; nie potrafił myśleć o niczem i nie był w stanie zająć się czemkolwiek; zrywał się co chwila z miejsca, bo zdawało mu się, że go ktoś woła w przestrzeni, że musi gdzieś biec... coś robić... z kimś się spotkać... Przypomniał sobie jakieś pilne sprawy i zapomniał o wszystkiem, bo ten nawołujący głos brzmiał w nim coraz wyraźniej. Ale kto wołał i gdzie? nie mógł zrozumieć.
Stawał bezradnie, nasłuchując w skupieniu najgłębszem.
Tak, był już zupełnie pewny, że woła go jakiś głos przytłumiony, daleki, że ktoś na niego czeka i myśli o nim.
Tysiąc razy rzucał się wytężoną, szukającą myślą w próżnię odgadywań i tysiąc razy opadał, zniechęcony daremnym wysiłkiem.
— Kto mnie woła? — pytał głośno w najwyższem zniecierpliwieniu...
Odpowiedzi nie było, ale i to wołanie głuche nie ustawało ani na mgnienie, drgało mu w sercu, jak daleki, daleki krzyk tęsknoty.
Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/183
Ta strona została uwierzytelniona.