nie mogąc oderwać oczu, bo z tych głębin, wprost ku niemu, nadchodziła Daisy.
— Pójdź!
Widział poruszenie jej ust i przyzywające, rozgorzałe oczy.
Zadrżał do głębi, rozpoznał głos i poszedł, jakby wprost przed siebie do niej, poszedł, jakby w tę głąb zwierciadlaną, straciwszy świadomość, co się z nim dzieje, ale z tem radosnem drżeniem, że odnalazł wreszcie poszukiwaną.
Przeszedł jadalnię ciemną, niby przez zwały nierozpoznanych rzeczy, wpatrzony wciąż w Daisy, zbliżającą się ku niemu.
Oprzytomniał naraz, znalazłszy się w oranżerji.
Tak, Daisy tam czekała na niego przy fontannie z kwiatem magnolji w ręce; Bagh tuliła się miłośnie do jej kolan, zaglądając w oczy.
— Jestem! — szepnął, stając przed nią.
— Ma pan oporną duszę.
Spojrzał na nią, nie rozumiejąc.
— Dawno pragnęłam pana ujrzeć, dawno już przyzywałam.
— Słyszałem, nie wiedząc, kto mnie woła!
Fontanna szemrała cicho, rozpryskując rosisty pył na kwiaty migdałów, które, jak różowy obłok, wznosiły się z zielonych głębin gąszczów; mocne, przenikające zapachy kwiatów przepełniały oranżerję.
— Pamięta pan? — zapytała, dotykając jego ręki.
Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/185
Ta strona została uwierzytelniona.