Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/191

Ta strona została uwierzytelniona.

— Gdzie jesteś? Gdzie? — wołał, przeszukując całe mieszkanie, a musiała gdzieś być, poczuł bowiem zapach jej perfum, słyszał jej kroki, szelest sukien roznosił się wyraźnie.
— Daisy! O Daisy! — wybuchnął naraz, wyciągając ręce do zwierciadła, w którem zamajaczył jej zarys, niby utkany z perlistej mgły, błysnęły jej fiołkowe oczy, uśmiech rozkwitnął wskróś bielm i, nim dobiegł, wszystko się rozwiało i przepadło.
Długo czekał, zapatrzony w pustą taflę, jakby w zamarzłą toń, zazdrośnie kryjącą przed okiem śmiertelnych swoje cuda i dziwy niepojęte. A potem spadła nań jakaś cicha i szara zaduma, że jakby utonął w bezwładzie i trwał, próżen już wszelkich szamotań, radości i bólów, zapomniany i zapominający, daleki nawet siebie i tyle o sobie wiedzący, co mogą wiedzieć gwiazdy, lecące przez nieskończoność.
Zbudził go dopiero bełkot życia, szturmujący dziką, brutalną wrzawą do okien, lęk ścisnął mu serce i oczy napełnił łzami niewytłumaczonego smutku. Włóczył po mieszkaniu trwożnemi oczami, gdyż mu się wydało, że ze wszystkich stron wyciągają się ku niemu drapieżne szpony życia i że jego własny głos woła srogo i nakazująco:
— Nie, już nie wrócę do ciebie, nie wrócę — odpowiadał, zapatrzony w jakiś brzeg, majaczący coraz słabiej i dalej.
— Pójdę swoją drogą! Pójdę w sen o życiu nowem — dumał.