Wszedł służący, meldując jakiegoś nieznajomego pana.
— Niema mnie! — zawołał niecierpliwie i drugiemi drzwiami poszedł na górę do Joe’go.
Malajczyk bardzo stanowczo zastąpił mu drogę.
— Nie można!
— Czy tam jest kto?
— Nie można.
— A może już zaczęli seans? — pytał podstępnie.
— Nie można — powtarzał uparcie, zasłaniając sobą drzwi.
— Jakieś spirytystyczne praktyki — pomyślał Zenon wzgardliwie i poszedł na miasto.
— A może znowu biczowania? A może i ona? — Błyskawica wspomnień wstęgą ohydnych obrazów przewinęła mu się przez mózg.
— Samo podejrzenie jest już szaleństwem.
Błąkał się długo we wrzaskliwym odmęcie miasta, przypatrując się murom i twarzom z jakiegoś niezmiernego oddalenia i jakby po raz ostatni, jakby oczami pożegnań na zawsze. Dalekim się już poczuł od wszelkich zabiegów i spraw, dla których żyły i umierały te niezliczone rzesze, tak bardzo dalekim, iż tylko majaczeniem wydawał mu się wszystek ich żywot, majaczeniem zgoła niezrozumiałem i zupełnie obcem.
— Kto z nas halucynuje? Ja, czy oni? — zapytywał się niekiedy, usiłując pojąć swój stosunek do nich, ale wtedy wypełzały przypomnienia Daisy
Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/192
Ta strona została uwierzytelniona.