Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/193

Ta strona została uwierzytelniona.

i te trzeźwiące myśli rwały się w strzępy, że znowu zapadał w tuman nieokreślonych marzeń i dręczącej tęsknoty. I znowu przechodził wśród ciżb i wrzasków, niby zahipnotyzowany, poruszając się automatycznie, odruchami nawyków i przyzwyczajeń, błądził jak żywy trup, w niepojętych pustkach i milczeniu. Dopiero w jakimś posępnym zaułku oczy jego, ślizgając się martwo po wszystkiem, zatrzymały się machinalnie na białym, jaskrawo świecącym się szyldzie: „Tu sprzedają rosyjskie papierosy“. Przeczytał parę razy i, pchnięty jakimś ciemnym odruchem, wszedł do sklepu.
Stara Żydówka w peruce drzemała za bufetem, gromada dzieci w łachmanach kłębiła się z piskiem po podłodze, w bocznej izbie, niskiej i straszliwie brudnej, klekotały maszyny i kilkunastu ludzi, kiwając się nad robotą, ciągnęło jakąś przesmutną pieśń.
Ale skoro wszedł, owionęło go takie przegniłe i jakby zropiałe powietrze, że ledwie zdołał wykrztusić jakieś słowo, na które Żydówka porwała się z miejsca, maszyny przycichły i wszystkie oczy podniosły się na niego.
— Pan może ze samej Warszawy? — spytała nieśmiało i jej wynędzniała twarz rozjaśniła się cichem rozradowaniem.
— Tak, tak! — odpowiadał, zmieszany ciżbą, jaką go zaraz otoczyli, i natarczywemi spojrzeniami. Naraz wzyscy zaczęli mówić i pytać się jeden przez drugiego, podniósł się niesłychany gwar; ktoś