Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/194

Ta strona została uwierzytelniona.

mu podsunął stołek, ktoś trzymał jego kapelusz, ktoś podawał wodę, a ze wszystkich stron dotykały go delikatnie jakieś palce i zaczerwienione oczy wpijały się w niego z żarłocznością.
Odpowiadał machinalnie, gdyż gwałtowna fala przypomnień zalała mu duszę, wołały w nim jakichś dawnych lat majaki, jakieś dni przebrzmiałe zamigotały, i jakieś bolesne widma chwil pomarłych i echa dalekiej ojczyzny...
— Gdzie ja jestem? Co robią tutaj ci ludzie? Dlaczego? — myślał, rozglądając się trwożnie dokoła, bo nędza, wyzierająca z każdego kąta, z każdej twarzy i z oczów każdych, odpowiadała mu wielkim głosem dlaczego i poco! Taka głęboka litość wtedy nim zatargała, że, przemógłszy obrzydzenie i wstręt do ich brudu i łachmanów, zawiązał z nimi dłuższą rozmowę. Nie skarżyli się, nie narzekali, nie złorzeczyli, ale każdy z nich w paru cichych i niezdarnie wypowiedzianych zdaniach rozsnuwał straszną litanję bólów, krzywd, poniżenia i niesprawiedliwości, całą gehennę wydziedziczonych. Słuchał jakby fantastycznej opowieści z tysiąca i jednej nocy, od której powstawały mu włosy i dusza kurczyła się z gorzkiego, palącego wstydu. Po wiele razy chciał już uciekać, ale nie mógł się poruszyć z miejsca, ubezwładniony zdumieniem i zgrozą. Pierwszy raz w życiu zajrzał na samo dno rzeczywistości, na samo dno człowieczej nędzy.