Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/197

Ta strona została uwierzytelniona.

kładła mu głowę na kolanach i jakoś miłośnie patrzała zielonemi źrenicami.
— Mam dzisiaj u Bahg jakieś nadzwyczajne łaski!
— Ona wie, kogo ma niemi darzyć! — odpowiedziała Daisy, ogarniając go jakiemś długiem, a nie widzącem spojrzeniem.
— Chyba dlatego, że służymy jednej pani — wyrzekł cicho.
— Nie, ale dlatego, że my troje służymy Jedynemu...
Nie miał czasu prosić o wytłumaczenie, gdyż wstawano od stołu, i Daisy zaraz wyszła.
I życie znowu potoczyło się, jak zwykle, jak codzień.
Jak zwykle, dnie wlokły się wolno i nudnie; poranki wstawały senne i mgliste, południa przychodziły blade, wyczerpane i smutne, wieczory były rozdygotane gorączką i znerwowane, a noce ciągnęły się bez końca, zasłuchane w pluski nieustannych deszczów i w krzyki szamocących się drzew, nieskończony korowód chwil niepamiętanych, tysiące twarzy i rzeczy niezauważonych, tysiące rozpryśniętych myśli przesuwało się jakby głębią zwierciadła przez jego mózg niezdolny do żadnego skupienia i przez jego oczy ślepe na wszystko zewnętrzne, a wytężone wciąż w jakąś tajemniczą, czarowną dal oczekiwania.
Czekał na znak Daisy.