Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/198

Ta strona została uwierzytelniona.

Na to obiecane jutro, tam, nad błękitami mórz dalekich. Czekał spokojnie, ufny, że jawi się i powie: Chodź!
I codziennie wstawał z płomienną nadzieją, że to zaraz się spełni, że to dzisiaj otworzą się wrota wymarzonego raju, ale po kilku dniach ekstatycznych wyczekiwań Daisy wyjechała z Mahatmą do Dublina na pewien czas. Zaniepokoił się nieco, lecz odprowadził ich na kolej wraz z Joe’m i wielu wyznawcami. Już w ostatniej chwili odjazdu Daisy zatopiła w nim rozgorzałe potężnie oczy i szepnęła:
— Wkrótce... pamiętasz?...
— Czekam! Czekam! — odpowiedział niememi ustami.
I tak długo a uporczywie patrzył za pociągiem, ginącym woddali, aż Joe, zrozumiawszy jego stan, ścisnął mu rękę w kostce i lekko dmuchnął w oczy.
— Chodźmy już, zimno — zawołał rozkazująco.
Zenon wstrząsnął się febrycznie i, jakby się budząc, pytająco patrzył dokoła.
— St. Pancrace-Station! Nie poznajesz?
Zenon zaśmiał się dziwnie nerwowo.
— To dziwne, ale przez jakieś mgnienie nie wiedziałem, gdzie jestem, miałem wrażenie, iż jadę pociągiem i rozmawiam. Nie rozumiem, co mi się stało! — przecierał czoło, usiłując skupić rozpierzchłe strzępy jakichś przypomnień.
— To resztki jakiejś choroby albo jej początek...