Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/200

Ta strona została uwierzytelniona.

Zenon przystanął z zapytaniem w oczach.
— O twoją duszę! — dokończył Joe poważnie.
— Czy wskrzeszamy czasy cyrografów i zaprzedawania się djabłom?
— Nie wskrzesza się tego, co nigdy nie umierało. Zło jest również nieśmiertelnem, jak i On.
— Przebacz mi, co teraz powiem, ale widzę, że istotnie powinienem zmienić na czas jakiś otoczenie. Dawno już spostrzegam, że żyję wpośród obłąkanych. Daruj mi tę szczerość, ale słuchając ciebie i drugich, a przytem wiedząc o waszych czarodziejskich praktykach, możnaby wkrótce i samemu dostać bzika. Jestem wprawdzie dosyć trzeźwy i oporny, czuję jednak, iż ta mistyczna gorączka może być zaraźliwa.
— Ulegniesz jej z pewnością... Nie pomoże twoja oporność, skruszy ją wola Daisy... ulegniesz... Dlatego właśnie radzę ci wyjazd. Czasem w ucieczce leży największe zwycięstwo! Wiesz, ojciec z Betsy planują podróż na kontynent, jedź z nimi! Uciekaj z tego domu, póki jeszcze czas! Ratuj się! — prosił żarliwie, patrząc mu błagalnie w oczy.
— Więc zagraża mi takie straszne niebezpieczeństwo.
— Żartujesz, nie wierzysz, a ja ci mówię, że już się chwiejesz nad przepaścią i lada chwila możesz w nią runąć.
— Lubię aforyzmy i symboliczne przenośnie, ale słucham tylko siebie i własnego rozumu — odpowiedział dosyć cierpko.