Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/202

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak... od czterech dni... prawda, zapomniałem przejrzeć...
Na samym wierzchu błękitniała jakaś koperta, adresowana nieangielskim charakterem pisma. Ważył ją w ręku, oglądał na wszystkie strony, wreszcie rozerwał, list przeczytał jednym tchem i osłupiał.
Pisał do niego brat stryjeczny, który przyjechał przed paru dniami do Londynu i usilnie chciał się z nim widzieć. U spodu listu czerniał krótki dopisek:
„P. S. Bardzo proszę i bardzo czekam.

Ada”.

— Ada! Ada! — Wpatrzył się w sznur drobnych, wykwintnych liter, od których podniósł się zapach jakichś przywiędłych wspomnień.
— Czekają na mnie! Ada! Muszę iść, trzeba, koniecznie...
Chwiał się przez chwilę, nie wiedząc, co począć, ale tak go coś ciągnęło do nich, że ani wiedział, kiedy się znalazł w cab’ie i polecił się zawieźć do Cecil Hotelu.
— Dziesięć lat! Upiory mnie gonią! Umarłe powstają! — myślał, przypominając sobie jakąś twarz, dawno zapomnianą.
— A jednak tamto umarło już we mnie! Umarło! — powtarzał, jakby broniąc się przed wspomnieniami. Napróżno, rozdarły się nagle mroki, a z pod całych lat niepamięci, z pod burzliwych zwałów nowego życia, wdzierały się echa dawnych czasów i coraz tłumniej, i potężniej, i zgiełkliwiej.