Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/209

Ta strona została uwierzytelniona.

uregulowałem. Daj mi rękę na zgodę, tak, wiedziałem, że mi nie odmówisz, dziękuję ci z całego serca. Nie mogę zwlekać i odkładać na później. — Ucałował go serdecznie i cicho, przemęczonym głosem zaczął się zwierzać ze swoich trosk o przyszłość Ady i dziecka.
A Zenon słuchał, patrząc na niego z pewnem przerażeniem.
Jakto, Adę oddaje mu w opiekę? Adę? Własny jej mąż! Co za zbieżność! Teraz, po tylu latach, kiedy już w nim wszystko umarło? Ohydna zemsta, czy naigrawanie się losu! Leciały błyskawicami oślepiającemi myśli i uczucia, skłębione i tak mętne, że chwilami był pewien, że ulega dręczącej halucynacji! Ale nie, Henryk siedział tuż przy nim, słyszał jego głos, patrzył mu w twarz, czuł na swojej dłoni jego rękę zimną i spoconą. Wzdrygnął się gwałtownie. Zgadzał się już na wszystko i wszystkiemu potakiwał, nie śmiejąc niczego odmawiać. Tylko pod wpływem jego słów bezgranicznej ufności zaczął nim władnąć jakiś palący wstyd, i bolesne upokorzenie przeżerało mu serce.
— Nie wiedziałem, że macie córkę! — przerwał mu w nadziei skierowania rozmowy na inne tory.
— Zaraz ją zawołam! Wandziu!
— Ileż ma lat? — ciągnął dalej w tym samym celu.
— Zaczęła dziesiąty! Urodziła się w parę miesięcy po twoim wyjeździe! — ogarnął go dziwnie zagadkowem spojrzeniem.