— Aż tak, to pewnie moi wydawcy w obawie, abym nie ożył i nie upomniał się o swoje prawa, chcą mi zapewnić niebo.
— Nie umiał pan dawniej żartować ze wszystkiego...
— Człowiek się wciąż uczy czegoś nowego, wciąż...
Podniosła się i zaczęła chodzić po pokoju, wyzierając co chwila przez okno. Nie mógł oderwać od niej oczów. Była wyniosła, piękna i dumna, jak niegdyś. Niekiedy zbiegały się ich oczy i rozlatywały, niby spłoszone ptaki. Czasem stawała pod oknem, cudowne jej brwi napinały się, jak węże gniewne, a usta, dziwnie wygięte w kątach, nabrzmiałe purpurą, zacinały się jakoś żałośliwie. Zdawała się nie słyszeć rozmowy, jaką wiedli, a tylko chwilami podnosiła na Zenona mądre, badające oczy, i wtedy jakiemś głębokiem westchnieniem podnosiły się jej piersi.
Pozostał u nich na obiedzie, gdyż po przełamaniu pierwszych lodów nastrój stawał się coraz swobodniejszy i milszy. Ożywili się wszyscy, i obiad przechodził bardzo wesoło.
Miał jej twarz przed sobą, puszyste, czarne włosy ocieniały ją niby chmurą, z pod której błyskały ogromne, przepaściste oczy, a niski, przecudowny głos budził w nim całe pokłady wspomnień, wskrzeszając przeszłość z niesłychaną mocą.
Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/213
Ta strona została uwierzytelniona.