Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/214

Ta strona została uwierzytelniona.

— Chwilami mam wrażenie, jakbym siedział u was na wsi... przed laty. Nawet ten garson podobny jest do Walentego...
— Wrócisz, i wszystko znowu będzie po dawnemu! U nas w domu nic się nie zmieniło. Nie poznasz, żeś tak długo nie był.
— Nie wróciłbym już do dawnego!
— Nie lubi pan przeszłości... — uśmiechnęła się melancholijnie.
— Bo nie miałem nigdy ani jednej chwili, do której pragnąłbym powrócić.
— Ani jednej chwili? — zapytała prędko.
— Jeśli nawet i była, to zalało ją całe morze goryczy.
Rozdrażnił się nagle, gorycz osiadła mu na ustach i zaostrzyła spojrzenie, a stary żal tak zaszarpał sercem, że, skoro tylko wstali od stołu, chciał natychmiast odejść.
— Mamy lożę na operę i pragnęliśmy ten wieczór spędzić razem z panem! Czyż pan może nam odmówić?
Znowu ten dziwnie słodki, przejmujący głos, znowu te oczy, nakazujące w prośbie, i ten ubezwładniający uśmiech, nie, nie potrafił się wymówić i pojechał z nimi do teatru.
Widowisko było już rozpoczęte.
Siedział w przyćmionej głębi loży, patrząc tylko na nią chłodnemi, badającemi oczami, na jej cudowną głowę o suchym, orlim profilu. Miała twarz muzy i zarazem grzechu. W półmroku i tak bli-