się drzwi... Ktoś wszedł bosemi nogami... i nim się zdołał unieść i zapytać, ktoś padł mu na piersi... ktoś go objął... czyjeś usta pożerały go chciwemi, głodnemi pocałunkami... czyjś głos zduszony... głos objawienia... głos upojeń i szału...
Nie mógł teraz myśleć o tem spokojnie, zerwał się bezwiednie z miejsca, brakowało mu tchu, i jakieś szalone pragnienie rozprężyło mu ramiona...
Na szczęście, akt się skończył, kurtyna zapadła, i grzmiące brawa oprzytomniły go natychmiast.
Wyszli oboje na foyer, gdyż Henryk wolał pozostać w loży.
— Wiem, o czem pan myślał! — zaczęła, nie patrząc na niego.
— Mógłżebym myśleć o czem innem?
Przenikliwy, nieodgadniony uśmiech przewiał po jej ustach.
— Gdyby nie to spotkanie, byłbym zapomniał — szepnął jakby z wyrzutem. — Byłbym zapomniał na zawsze.
Fala ludzi rozdzieliła ich na chwilę.
— Musimy się jutro spotkać. Przyjdę do British Museum o jedenastej. Będzie pan na mnie czekał!
— Rozkazuje pani, więc będę.
— Ależ ja proszę, ja proszę — powtórzyła z tkliwością.
— Długo będziecie w Londynie? — spytał już spokojniej.
Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/217
Ta strona została uwierzytelniona.