Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/218

Ta strona została uwierzytelniona.

— To zależy od tego, co mi pan jutro powie — zajrzała mu w twarz lękliwie, wyczekująco.
— Ja mam decydować! Nigdy nie chciała mnie pani nawet słuchać, a teraz... Jakąż nową krzywdę szykuje pani dla mnie? — uśmiechnął się z bolesnem szyderstwem.
Przybladła, oczy się jej zatrzepotały, jęknęła prawie:
— Nienawidzi mnie pan!
— Tylko się bronię, bo zbyt dobrze jeszcze pamiętam dawną.
— A więc do jutra. Wszystko panu powiem i wyjawię...
— Dziesięć lat na to czekałem — szepnął, wracając do loży.
Nowy akt się rozpoczynał; na scenie działy się przeróżne rzeczy, ale on nie spostrzegł niczego, nawet jej płomiennych spojrzeń, jakiemi go ogarniała. Siedział skulony, przeżuwając te dawne krzywdy; pasł się męką przypomnień tamtych czasów i tamtej niepojętej nocy...
Przyszła i oddała mu się sama.
Jakąż straszną zgryzotą były brzemienne te chwile szału!
— I dlaczego? Dlaczego? Dlaczego?
Ach prawda, jutro się nareszcie dowie wszystkiego...
Ale któż mu i czem zapłaci za mękę lat całych, kto? Czy ta piękna, marmurowa pani, której nie kochał i nie pożądał? O tamtej przecież ma-