Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/222

Ta strona została uwierzytelniona.

— Niech pan idzie prędko... już od zmroku siedzi... ja nie...
Nie słuchając więcej, poleciał na górę.
W okrągłym pokoju, tam gdzie kiedyś odbywała się scena biczowań, Joe siedział na środku podłogi z podwiniętemi nogami, skulony i zapatrzony przed siebie szklistemi oczami. Kryształowa kula u sufitu mżyła bladem, zielonawem światłem.
— Joe! Joe! — Ani drgnął na głos przyjaciela, tylko bezprzytomny uśmiech zamigotał przez jego sine wargi, poruszył niemi bez dźwięku i pochylił się nieco naprzód. Zenon poszedł oczami za kierunkiem jego spojrzenia i stanął, jakby sparaliżowany. Naprzeciw pod ścianą siedział ktoś tak zupełnie podobny do Joe’go, jakby jego zwierciadlane odbicie, tak samo skulony i patrzący przed siebie szklanemi oczami, z tym samym bezprzytomnym uśmiechem na posiniałych wargach.
Zenon obejrzał się trwożnie po pokoju, Malajczyka już nie było, ale ci dwaj wciąż siedzieli, jakby zastygli w natężonem, martwem wpatrywaniu się w siebie samych.
Pot mu orosił czoło i serce bić przestało.
— Śnię czy co? Co to znaczy? — myślał, przecierając oczy.
Nie śnił jednak, a to, co miał przed sobą, było jakąś zgoła niepojętą rzeczywistością i trwało niezmiennie. Badał ich najszczegółowiej i z najgłębszą uwagą, nie mogąc jednak rozeznać, który z nich jest tylko odbiciem drugiego, każdy bowiem