Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/223

Ta strona została uwierzytelniona.

był Joe’m, każdy był tym samym, identycznym, a w dwóch postaciach.
— Więc to możebne! to prawda! — szeptał zbielałemi ustami, cofając się w głąb przypomnień tych wszystkich rzeczy, jakie był widział i słyszał, a z których zawsze żartował, biorąc je za obłęd i blagę. A teraz zwalały się na niego chwile tak straszliwego zamętu, że niby o granity rozbijał się o tę niepojętą rzeczywistość, walczył z nią, szamotał się z własnym mózgiem, z własną duszą szedł w krwawe zawody, żeby się tylko nie dać zepchnąć na dno szaleństwa. Bo czyż to podobna, aby fizyczna niemożliwość stawała się faktem? Aby człowiek mógł się rozdzielać na dwie tożsamości? Jakiś cud spełnił się w jego oczach, cud, na który patrzył i sprawdzał całą swoją świadomością. Przecież widział, a nie mógł tego pojąć, że wkońcu zgroza nim zatrzęsła i rzuciła w proch ukorzeń przed jakąś nieznaną potęgą. Jakby naraz przejrzał i, zatopiwszy olśnione oczy w niezmierzonych dalach, chwiał się na krawędziach tajemnicy, a byłby może runął w głąb nagle rozwartą, gdyby nie to straszliwie gorzkie poczucie całej swojej ludzkiej nicości.
— Boże mój! Boże! — westchnął żałośnie, i modlitewna tkliwość przejęła mu wylęknione serce. Pierwszy raz w życiu zaciężyło nad nim Nieznane; pierwszy raz w życiu spojrzał w ślepe oczy nieznanej zagadki i padł struchlały w świętem przerażeniu, a z serca wyrwały się słowa jakiejś za-