Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/224

Ta strona została uwierzytelniona.

pomnianej modlitwy i popłynęły strugą uwielbień. Nie wiedział, przed kim otwiera duszę nabrzmiałą trwogą, do kogo śle tę pomdlałą z żaru westchnień, kogo wielbi, ni przed czem się korzy, ale wiedział, że musi tak czynić całą swoją istotą i całą głębią rozpłomienionego uczucia.
A potem wyszedł i, zapaliwszy wszystkie światła w całem mieszkaniu, zaczął spacerować po pokojach w stanie trudnym do pojęcia.
Malajczyk klęczał w chińskim gabinecie przed złotym posągiem Buddhy, żarliwie przesuwając ziarna różańca.
Godziny wlokły się ciche, a tak zarazem nabrzmiałe niepokojem i trwogą, że każdy dźwięk zegara odzywał się w sercu Zenona przeszywającym hukiem. Niekiedy deszcz zabrzęczał po szybach, a niekiedy szarpnęły się drzewa, i pogięte, nagie gałęzie migotały za oknami widmowemi zarysami.
Dosyć często zaglądał do pokoju okrągłego, lecz zawsze zastawał to samo: siedzieli zapatrzeni w siebie w jednako znieruchomiałej pozycji. Jak posągi o żywych a nieprzytomnych spojrzeniach, majaczyli w tem zielonawem świetle, niby pod wodą rozdrganą i mętną. Zbliżał się do nich, przemawiał, dotykał ich rąk lodowatych, próbował unosić, ale byli jakby zrośnięci z podłogą, że mimo wysiłków nie potrafił ich nawet poruszyć z miejsca.
— Który z nich Joe? który — myślał z niezmierną udręką i, nie mogąc tego rozstrzygnąć, zno-