Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/226

Ta strona została uwierzytelniona.

buchnęły uśmiechy, jakby odblaski pożarów wewnętrznych.
— Wygląda pani nadzwyczajnie — szepnął zdawkowo.
— Bo jestem w tej chwili szczęśliwa! — przycisnęła się do niego ramieniem, czuł, jak się rozdygotała. — Mów do mnie! Jestem głodna twojego głosu, tyle lat czekałam — prosiła z tkliwością.
— Pozwól mi tę pierwszą chwilę uczcić w milczeniu — powiedział wyszukanie z jakimś anemicznym uśmiechem na wargach.
Weszli do egipskiej sali. Sfinksy, potężne sarkofagi, bogowie i posągi świętych zwierząt, złomy kolumn i prawieczne szczątki umarłego przed wiekami życia stały niezmierną ciżbą w olbrzymiej i nieco mrocznej galerji. Lśnięcia porfirów, przebladłe barwy malowideł, tajemnicze napisy i nieodgadnione uśmiechy bóstw, zapatrzonych pustemi oczami w dal niepojętą, rozsiewały dokoła posępną i trwożną cichość. Groza tajemnicy przemawiała milczeniem. Wieczność taiła się w głuchem i obojętnem trwaniu. Ze źrenic bóstw płynęło nieubłaganie i konieczność, a ich kamienny spokój drażnił, niepokoił i przesycał duszę człowieczą tragiczną trwogą...
— Dlaczego wyjechałeś z kraju? — spytała nagle.
— Wypędziła mnie twoja obojętność! Nie pamiętasz?
— Moja obojętność! — powtórzyła echowo.