Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/227

Ta strona została uwierzytelniona.

Zbudził się w nim stary, dręczący żal, aż się od niej odsunął.
— Przyszedłem prosić cię o wyjaśnienia.
— Tylko poto? — krzyk przerażenia zadrgał w jej głosie i oczach.
— Miałem je wczoraj obiecane — usprawiedliwiał się bardzo zimno, bowiem wydała mu się wrogą, i postanowił się bronić.
Usiedli pod olbrzymim złomem, pokrytym hieroglifami.
— Tak, masz prawo żądać... powiem ci wszystko... pytaj... Jej głos się przełzawił i twarz omroczała bolesnym smutkiem. Nie zważając na to, zatopił w niej drapieżne, nielitościwe źrenice.
— Dlaczego wtedy... tej nocy?... — nie potrafił skończyć pytania.
— To twoja córka! — odpowiedziała nieulękle i szczerze.
Odsunął się gwałtownie i w najgłębszem zdumieniu, prawie z przestrachem, nie mogąc przez długą chwilę przemówić.
— Wandzia... moja córka... Wandzia...
— Twoja. Masz wyjaśnienie...
— To wyjaśnia jeden fakt, ale nie wszystko! Błądzę w ciemnościach i nie mogę nic zrozumieć! Wandzia moja córka! Ale dlaczego później byłaś taka obojętna? Dlaczego pozwoliłaś na moją mękę? Dlaczego zmusiłaś mnie do ucieczki? Dlaczego? — rzucał pytania, niby kamienie miażdżące, a tak zapamiętale i mściwie, aż spojrzała w niego błagalnie.