taczać taki przebolesny obraz męki, tęsknoty i daremnego oczekiwania, że dusza mu spokorniała i już ze współczuciem wsłuchiwał się w te echa, przesiąknięte łzami! Ale gdy potem jęła snuć przędzę przyszłości, schmurzył się nagle i wtrącił z rozmysłem:
— A Henryk?
— Pocóż go mamy wspominać w tej chwili!
Obejrzał się zdziwiony, jakby to wyrzekł kto inny.
— Przecież rozważamy tylko nasze sprawy! — dodała z mocą.
Uśmiechnął się, nie mogąc powstrzymać złośliwości.
— Prawda, mąż musi być zawsze okłamywany...
— Nigdy go nie okłamywałam! — dumnie podniosła głowę.
— Nigdy?... A Wandzia... — Pchnął jakby sztyletem.
— Byłam mu zawsze tylko siostrą, i on wie, że to twoja córka! Sam tego pragnął... zwierzył się z tem przede mną otwarcie...
— On wie i sam tego pragnął...
— Czemuż się tak zdumiewasz?
— Bo to wprost nie do uwierzenia!
— Że przemógł własny egoizm dla mojego szczęścia? Bo to nawet nie poświęcenie, jakież? Ma zato we mnie wiernego do śmierci przyjaciela.
Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/230
Ta strona została uwierzytelniona.