Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/234

Ta strona została uwierzytelniona.

domów i ludzi. Na węższych ulicach, pomimo południa, zapalano latarnie, a wiecznie nieustający krzyk miasta sączył się wskroś mgieł głuchym dygotem.
Ada z pod przymkniętych powiek obserwowała jego twarz zadumaną. Czuła, że był od niej gdzieś bardzo daleko, i to ją przepełniało bezgranicznym smutkiem. Przecież na wszystką jej miłość nie odpowiedział ani jednem gorętszem słowem. Stłumiła jednak ból i rozpacz, rozrywającą jej serce, i spytała łagodnie, dotykając jego ręki:
— O czem myślisz?
— Trudno nawet określić, o wszystkiem i o niczem zarazem.
Pogrążyła się znowu w bolesnem milczeniu.
Dopiero przy rozstaniu ożywił się nagle i przemówił gorąco:
— Wskrzesiłaś mi duszę! Przyjdę do was wieczorem, nie mógłbym się już obejść bez ciebie... Ucałuj Wandzię ode mnie! Otworzyłaś przede mną jakieś nowe, nęcące horyzonty! Boję się jeszcze mówić o tem! Chwilami zdaje mi się, że to wszystko, co dzisiaj przeżyłem, to tylko moje marzenie o przeszłości! Może to tylko halucynacja! Nie wiem jeszcze! Nie wiem; błąkam się jeszcze...
— Kocham cię, to szczera prawda!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .