i wyciekają z duszy, niby woda z pękniętego naczynia, pozostawiając tylko po sobie gryzący żal do własnej niemocy.
— Cud trwał przez mgnienie, wskrzeszony, umiera śmiercią wieczną! — rozmyślał z gryzącym smutkiem, bo w tej chwili poczuł tę prawdę gorzką serca, że Ady już nie kocha i Wandzia jest mu obca i również obojętna. Ale nie chciał się jeszcze przyznać do tego, bronił się przed samym sobą, spychając to na chwilowe znużenie. Ale naraz tak mu się zrobiło przykro i wstyd własnego stanu, że, usiłując więcej o tem nie myśleć, śpiesznie pobiegł do domu.
W jadalni nie zastał już nikogo, że zaraz po śniadaniu wyniósł się na kawę do Reading Room’u.
Mrs. Tracy, jak zwykle, spacerowała po pokoju z kotem na ręku, a dwa białe, jak śnieg, chodziły za nią nieodstępnie. Mr. Smith przypiekał przed kominkiem pomarańczową, suchą twarz, zaś kilka pensjonatowych pań, otulonych w szale, obsiadło wielką kanapę i szeptało półgłosem.
— I znowu pada deszcz! — jęknęła Mrs. Tracy, patrząc w okna.
— Jak codziennie! Straszny klimat, prawie zapomniałem, jak wygląda słońce! Jeszcze parę tygodni takiej pogody a... — zamilkł, bo gdzieś z głębi mieszkania przedarł się żałosny skowyt Bagh.
— To bydlę doprowadza mnie już do rozpaczy!
Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/237
Ta strona została uwierzytelniona.