Drzwi do okrągłego pokoju były zamknięte, Zenon zaś siedział uśpiony na dawnem miejscu, przed fisharmonją.
— Trzeba go zbudzić, wyczerpie się.
Ale nim to uczyniono, sam się przebudził i powstał.
— Zdaje mi się, że spałem? — szepnął, przecierając oczy.
— Zaraz usnąłeś.
— Nie — grałem przecież coś, zdaje mi się, Bacha...
— Grałeś także i później...
— Przez sen?...
— Byłeś w transie.
— I grałem! Prawda, przypomina mi się jakaś melodja... zaraz... nie mogę jej schwycić... jakieś rozproszone dźwięki mam w pamięci, ale to dziwne, nigdy nie wpadałem w sen podobny...
— Czy nic więcej sobie nie przypominasz, prócz tej melodji?...
— Nie... a Daisy?...
— Śpi jeszcze.
Zenon otworzył drzwi do okrągłego pokoju i stanął zdumiony.
— Ależ to ona... nie spałem przecież, cóż we mnie wmawiacie, przed chwilą mówiłem z nią... chodziliśmy razem po jakimś parku... tak... pamiętam... drzewa błękitne... mówiła... zaraz... gdzie to było...
Obejrzał się naraz lękliwie.
Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/24
Ta strona została uwierzytelniona.