Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/247

Ta strona została uwierzytelniona.

njał... Bafomet... Daisy... — poddawał z naciskiem.
— Niestety, nie mogę... Coś mi błysnęło przez mózg i przepadło, niby kamień w oceanie, doszczętnie przepadło... Zaczekajno... Podziemia? Zaraz... nie, nie, przyszła mi na pamięć piwnica klubu ekscentryków! Głupstwo! Jakiś chwilowy koszmar! O czem to mówiliśmy?
— O loży Palladyńskiej, Bafomecie i Daisy...
— Czyli razem tak jakby o niczem! — szepnął ironicznie i pojechał do Henryka i jak codziennie rozmawiał ze wszystkimi, cierpliwie słuchał wyrzekań chorego, zabawiał się z Wandzią, która się szalenie do niego przywiązała, i jak codziennie pojechał z Adą pokazywać jej osobliwości miasta i okolic. Jakby jakaś niema umowa stanęła pomiędzy nimi, że nigdy nie poruszali przeszłości. Dotrzymywali jej sobie święcie. Nigdy też ani jednem słowem nie zdradziła Ada, co się w jej sercu dzieje, jakie burze nią miotają i jakie szarpią rozpacze, nie domyślał się nawet tego, widząc zawsze jej twarz pogodną i wierne przyjaźnią spojrzenia. Zdobywała go jednak z całą świadomą celów ostatecznych cierpliwością, że ani spostrzegł, jak bardzo się od niej uzależnił. Omotała go bowiem taką czujną przyjaźnią, niby serdecznym oplotem kochających ramion, z których nie próbował się nawet wyrywać. A jednak jej nie kochał, zaczął ją tylko wielbić, jakby przecudowny poemat życia, jak wielkie dzieło sztuki, przed którem mógł