Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/255

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale pan przyjdzie, proszę o to! — szepnęła nakazująco przy rozstaniu.
Naturalnie przyobiecał i, znalazłszy się w mieszkaniu, zupełnie machinalnie zapalił światła, usiadł przy biurku i zastygł nad rozpoczętą sceną z misterjum. Przeżywał bowiem to niespodziane spotkanie z Daisy i każdy szczegół zosobna, każde jej spojrzenie i słowo każde wskrzeszał w sobie i rozpatrywał z głęboką uwagą. I wydało mu się to wszystko tak niepojęcie dziwnem, że jeszcze wrzaskliwsza cisza niepokojów zatopiła mu serce, wytrącając z resztek równowagi... Spróbował się wyrwać z błędnego koła wspominań, lecz czar, z nich promieniejący, oplatał go w coraz cięższe okowy.
— Urzekła mnie najwidoczniej! — Przypomniał sobie ludowe określenie i teraz nie wydało mu się już śmiesznie dziecinnem, jak niegdyś, poczuł bowiem swoją wprost fizyczną zależność od Daisy i tę jej nieprzepartą i niewytłumaczoną władzę nad sobą.
— Jakaś w tem djabelska sprawa! — pomyślał nawpół ironicznie i naraz rzucił się wtył i zmartwiał z przerażenia, jakby na skraju jakiejś bezdennej próżni, jaka się przed nim rozwarła...
Tłumne wizje scen, widzianych kiedyś w podziemiach, wdarły się do mózgu i przepływały długim i niesłychanie żywym korowodem. Widział wyraźnie przesmutną, władczą twarz Bafometa,