siedzącego na tronie, a u stóp jego, wśród dymów kadzielnych głowę Daisy.
— Tak, to ona, teraz widzę dokładnie! — rozmyślał, sprężając całą uwagę, aby nie stracić żadnego szczegółu. Pochylił się naprzód, wpatrzony wytężonym wzrokiem, jakby to wszystko działo się tuż przed nim, przed jego oczami... Nawet ten śpiew, który kiedyś przewiewał tylko dalekim poszumem, usłyszał teraz słowo po słowie, powtarzając bezwiednie z patetycznym akcentem.
„Salute, o Satana,
O ribellione,
O forza vindice
Della ragione!
Sacri a te salgano
Gl’ incensi e i voti!
Hai vinto il Geova
De’ sacerdoti.“
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
— Salute, o Satana! — szeptał, przejęty świętem wzruszeniem grozy, bijącej od Majestatu, od tej smutnej twarzy Władcy, pochylonej litośnie nad rzeszą czcicieli, kłębiącą się kornie u jego nóg. I nawet nie zadrgał, gdy z mar podniosła się naga Daisy, opłynięta w miedzianą chmurę włosów, i splotła się z Bafometem w miłosnym uścisku. Krwawy brzask przysłonił misterjum szału i jakby uniósł gdzieś w przestrzenie, a w podziemiach wybuchnął stos, niby krzew płomienisty, na który