Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/257

Ta strona została uwierzytelniona.

rzucano połamane krzyże, liturgiczne szaty i blade, ogromne hostje, niby pomarłe słońca!
Bagh zawyła przeciągle i ponuro.
— Salute, o Satana! Salute! Salute! — grzmiał hymn coraz potężniej i rozleglej, śpiewany jakby przez wszystek świat i całem uniesieniem miłości, wiary i nadziei...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Biła już ósma, gdy się rozwiały ostatnie wizje i ostatnie dźwięki przepadły w głuszy wieczora, i Zenon podniósł ociężałą głowę z nad niedokończonej sceny misterjum, odłożył pióro, machinalnie ściskane w ręku, i po chwili rozmyślań szepnął z determinacją:
— To będzie, co być musi.
I wierny obietnicy, danej Daisy, poszedł na seans.
Olbrzymia hala Towarzystwa Teozoficznego była już wypełniona po brzegi, nad czernią głów, wprost wejścia, wznosił się wielki ołtarz, na którym siedział złoty, ogromny Buddha, tępo zapatrzony okrągłemi oczami. Ze złotych kadzielnic, podtrzymywanych przez kamienne, białe słonie, biły kłęby wonnych dymów, spowijające bóstwo i całą salę w błękitnawe obłoki. Na stopniach ołtarza, wśród wieńców i girland, splecionych z białych róż, hiacyntów i narcyzów, drgały światełka niezliczonych lampek, niby złotawe motyle. Kilku Hindusów, siedzących na niższych stopniach, grało