— Seans się udał?
— Nadzwyczajnie, jutro ci opowiem szczegóły.
— Ale dlaczego ja usnąłem? nie daruję sobie tego...
Schodził po schodach wolno, automatycznie, prawie nie wiedząc o tem, dopiero na pierwszem piętrze przystanął, rozejrzał się uważnie i jakby po raz trzeci się przebudził...
Przypomniał sobie naraz, że był na seansie, i że grał...
Zatrząsł się, zimno go przejęło nawskroś, uczuł się niesłychanie zmęczony i dziwnie, boleśnie niespokojny; jakaś melodja wić mu się jęła w pamięci, że począł ją nucić zcicha...
Korytarz był szeroki, wysłany czerwonym dywanem, cichy i pusty zupełnie, a jasno oświetlony, bo szereg opalowych kwiatów, uczepionych u sufitu, rozsiewał elektryczne światło, ściany białe, poprzecinane gdzie niegdzie drzwiami, ciągnęły się długą, jednostajną linją, pełną nudy.
Jakiś zegar wydzwaniał wolno.
— Już siódma! Całe dwie godziny seansu — szepnął zdziwiony, podnosząc oczy, by sprawdzić na zegarze, ale ujrzawszy jakąś damę, idącą z drugiego końca korytarza, poszedł śpiesznie naprzeciw i naraz, nie dochodząc jej jeszcze, przystanął skamieniały.
— Daisy? — krzyknął, odsuwając się pod ścianę.
Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/26
Ta strona została uwierzytelniona.