Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/260

Ta strona została uwierzytelniona.

— Chwila cudów nadchodzi! — szepnęła ironicznie Daisy. — Jakże się panu wydała prorokini? — dodała ciszej.
— Twarz pospolita, oczy przebiegłe, wola potężna, a całość: generalna — wytłumaczył znaczenie tego określenia i zakończył: — Ale mówi wspaniale!
— O tak! znakomicie tumani wiernych, a w najlepszym razie i siebie! Ale nie, ona na to za mądra! Wie, iż ludzie przedewszystkiem łakną cudów!
— Każdy kult chętnie się tem podpiera i uzasadnia.
Nie odpowiedziała, gdyż światła nieco przyćmiono, że tylko w błękitnawych dymach kadzielnic połyskiwał tajemniczo złoty posąg Buddhy, a ze ścian, pokrytych symbolicznemi malowidłami, wynurzały się tu i owdzie jakieś ekstatyczne twarze, święte zgłoski lub znaki.
Biała postać Bławatskiej majaczyła w głębi, niby posąg marmurowy! Dźwięki muzyki rozsypały się przesłodkim, sypkim pyłem i przewiały, a całą salę zaległa grobowa cisza.
Rozpoczęły się spirytystyczne cuda. Podnosiły się stoły, latały nad głowami krzesła, sypały się z pod sufitu świeże kwiaty i zielone gałęzie jakichś drzew podzwrotnikowych! Niekiedy straszny brzęk tam-tam runął w ciszę, aż wszyscy kurczyli się z przerażenia.
A potem występowały białawe zarysy jakichś larw człowieczych, świetlane ręce błądziły nad nie-