Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/263

Ta strona została uwierzytelniona.

— Byłem na kilkunastu, lecz na tym miałem ciągłe wrażenie fantastycznego snu, z którego nie mogłem się wyzwolić! Zadziwiające medjum! A jeżeli to wszystko było zgóry przygotowane, to muszę przyznać wprost genjalność aranżerowi...
— To była najszczersza prawda, ręczę panu! Ale cóż, kiedy to tylko fakty, i nic więcej! — mówiła jakby ze wzgardą, podając mu herbatę, jaką niosła stara, zgarbiona Hinduska. — Niema rzeczywistość. Prawdy zupełnie zbyteczne. Ohydny bełkot skazanych na wieczną zagładę. A przytem nie cierpię tych jarmarcznych cudowności, sprawiają mi bowiem wstręt i obrzydzenie. W niższych kręgach ziemskiej atmosfery roi się od takich larw, jest to wielka trupiarnia ludzkich majaków, którym, nim się rozsypią w pył sferyczny, marzy się o dawnym bycie na ziemi. To są tylko elementale, emanacje dusz, zwierciadlane egzystencje i wampiry, czyhające dokoła, aby naszym kosztem przedłużyć swoje nędzne istnienie cieniów, to są tylko zarodzie zbrodni, zła i podłości, powstałe w ciemnicach ziemi, wiecznie unoszące się nad nią i niezdolne do nieśmiertelnych, słonecznych bytowań. Jak psy w mroźną noc, głodne i bezdomne, cisną się do izb ogrzanych, tak i one krążą w świetlanych orbitach dusz twórczych, władczych i nieśmiertelnych!
— Przerażający obraz, prawdziwe piekło! — westchnął ze współczuciem.
— Stworzone przez ich Boga!