Wieczór był wprost ohydny; padał drobny, gęsty, a tak dokuczliwy deszcz, że Zenon wstrząsał się z zimna. Przegniłe powietrze zapierało mu piersi, oblepiając twarz lepką, obrzydliwą powłoką. Było już dosyć późno, okna czerniały, niby gnijące oczodoły, pozamykano wszystkie sklepy, i tylko omglone latarnie rozkrążały brudno-żółte koliska świateł na poczerniałe, ociekające wodą, domy i na zabłocone trotuary. Szaruga stawała się coraz przykrzejsza, że już zaledwie kiedy niekiedy ktoś zgięty pod parasolem przemykał się pustemi prawie ulicami. Nieustanny bełkot rynien, szmer deszczu i głuche, bolesne szamotanie się drzew przemiękłych rozdrażniały Zenona aż do bólu. Był wezwany przez Adę w jakiejś pilnej i ważnej sprawie, więc szedł, a raczej wlókł się, często przystając na rogach domów, zapatrzony z lękiem w puste place i ogłuchłe ulice. Niezliczone oczy latarń świeciły ze wszystkich stron przymglonemi tajemniczo źrenicami, a tu i owdzie stali niewzruszenie
Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/266
Ta strona została uwierzytelniona.
ROZDZIAŁ IX.