— Byłam w stanie, w którym się nie wie nawet o sobie! To moja częsta niemoc, na którą niema lekarstwa — szeptała smutnie.
— A i mnie przez ten czas żarła nuda i apatja. Nie wychodziłem, nie widywałem się z nikim i nie pracowałem. Trwałem w bezwładzie, a drżałem wciąż z niepokojów, oczekując w każdej chwili jakiegoś nieszczęścia. Tak się muszą czuć drzewa przed uderzeniem piorunu! Ohydny stan!
— A teraz lepiej panu? — ścisnęła mu rękę i zajrzała w oczy tak głęboko a zbliska, że cofnął się mimowoli.
— Nie, nie! — zaprzeczał żywo. — A może temu winien klimat? Przecież wciąż deszcz, zimno, mgły, i tak wokoło aż do rozpaczy! A może słońce zgasło i już nigdy nie doczekam się ciepła i jasności, nigdy...
— Nostalgja za słońcem.
— Pojadę na kontynent, muszę, bo dłużej w takim stanie nie wytrzymam. Ucieknę, gdzie mnie oczy poniosą — przerwał nagle, zażenowany wybuchem własnego rozdrażnienia.
— Na południu wiosna już w całej pełni...
— Cóż nam z tego! — zawołał szorstko, nie odczuwając jej akcentu, pełnego dziwnej słodyczy i tęsknoty.
— I tak mi zapachniały pomarańczowe gaje, i zalśniły się błękity mórz...
Pochylił się gwałtownie do niej, oczy miały stężały blask zapatrzenia i jakby lśnienie tych mórz
Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/268
Ta strona została uwierzytelniona.