Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/269

Ta strona została uwierzytelniona.

wytęsknionych, a na ustach pylił się blady, rozmarzający uśmiech. Naraz zrozumiał wszystko.
— Czekam! Czekam! Czekam! — zaszeptał coraz ciszej zdławionym głosem oszałamiającej radości, nadziei i szczęścia.
— Pamiętasz! — poruszyły się usta i wionął dźwięk, słodyczą dyszący.
— Gotów jestem! Choćby w tej chwili...
Powóz zatrzymał się przed hotelem.
— Jutro! — rzuciła mu na pożegnanie wraz z uśmiechem pełnym obietnic.
Długo nasłuchiwał turkotu oddalającego się powozu.
— Jutro! — powtórzył, czując, jak opada mu z duszy apatja, niby łachman posępny, a w sercu rozkrzewia się przedziwny żar siły i uniesienia. Nie chciał windy, a tylko leciał po schodach, jak wicher radosny! Przystawał niekiedy na zakrętach, rzucając triumfalnie jakby całemu światu:
— To jutro! Jutro!
Ada przywitała go bladą i wielce zmizerowaną twarzą.
— Wandzia chora!
— Wandzia? — zamroczyła go ta niespodziana wiadomość.
— Zasłabła w sobotę, zaraz po powrocie z parku. Doktorzy nie mogą jeszcze rozpoznać choroby. Nic ją nie boli, skarży się tylko, że skoro zasypia, zjawia się przy niej ta ruda pani, którą wtedy spotkaliśmy, i patrzy na nią tak strasznie, aż dziecko