Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/271

Ta strona została uwierzytelniona.

— Prawda, jesteś blady i zmizerowany! To musi mieć jakiś tajemniczy związek z chorobą Wandzi! Nie śmiej się z moich podejrzeń. Trwoga często miewa jasnowidzące oczy! A może ona i ciebie urzekła?...
Wstrząnął nim lodowaty dreszcz, i mózg jęły przeszywać coraz dziwniejsze asocjacje.
— Chodźmy! Jest i Betsy. Przychodzi codziennie czuwać nad Wandzią. Złota, serdeczna dziewczyna!
Milczał, mocując się z głuchym niepokojem, jaki spłynął na niego z jej przypuszczeń.
— Bardzo cierpiałeś? — spojrzała z niezmierną tkliwością.
— Pochwycił mnie przykry paroksyzm takiej apatji, że przez parę dni targałem się w bezsilnej męce. Nie miałem sił nawet na ucieczkę do ciebie...
— Czemuż nie mogę być zawsze przy tobie...
— Myślałem o tem! Wiem, że tybyś mnie obroniła od moich własnych udręczeń. Tylko ty jedna — wybuchnął i stłumił zaraz cisnące mu się na usta zwierzenia, bo jakby zamajaczyła przed nim groźna twarz Daisy.
— Co ci dolega? Ty wiesz, że gotowam dla ciebie na wszystko.
— Powiem ci kiedyś! Powiem, ucieknę do ciebie, a ty mnie osłonisz i rozgrzeszysz! Muszę się na coś stanowczego zdecydować!...
— Przerażasz mnie! — zaniepokoiła się jego posępnemi oczami.