— Nie bój się, ona już więcej nie przyjdzie... I nie trzeba o tem myśleć!...
Weszła Ada, zapraszając go na herbatę.
— Mamusiu, wujcio będzie teraz przychodził codziennie!
Gdy całował ją na pożegnanie, szepnęła mu do ucha:
— Bo bym wujcia nie kochała!
Wyszedł z troską w duszy i długo wodził pustemi oczami dokoła.
— Miss Betsy wróciła już do domu. Nie chciała panu przeszkadzać pożegnaniem i przytem bardzo się śpieszyła, gdyż Mr. Bartelet dostał dzisiaj nowego ataku, a Joe gdzieś wyjechał.
Nie zauważył nawet jej nieobecności, pochłonięty rozważaniem stanu Wandzi. Nastrój zapanował dręczący, niepokój mglił wszystkie spojrzenia, Ada co pewien czas zaglądała do chorej, a Henryk, boleśnie zgryziony i osłabły, wzdychał tylko, wodząc wystraszonemi oczami po obojgu.
— Wandzia opowiedziała mi wszystko, nawet i o szpicu! Nie mogę się w tem połapać! Jest przytomna, mądra, świadoma swego stanu i z najgłębszą wiarą opowiada rzeczy niemożebne. Jakby halucynowała na jawie... A może to jakaś autosugestja! Nic z tego nie rozumiem!
— Dla mnie zupełnie jasne. Mówiłam panu.
— Tak, ale ruda nieznajoma i jej złe, urokliwe oczy to nie fakt, ale tylko pani przypuszczenia!
Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/275
Ta strona została uwierzytelniona.