Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/280

Ta strona została uwierzytelniona.

mów, niby kierz gorejący, a wir słońca porywa ich dusze na szlaki wieczności!
Czy to jej usta dały mu się napić szaleństwa?
Czy to jej nagie ramiona opasywały go płomienistemi więzami?
Jakby śmierć zakołysała nim tęskliwemi rękami zapomnienia.
Jakaś boskość w samem trwaniu! Być, nie czując więzów istnienia! Czuć, nie wiedząc nawet o sobie! Wciąż zapadać się w odmęty i wypływać falą szczęśliwości!
Jeszcze jeden pocałunek! Jeszcze jeden uścisk! Jeszcze jedno spojrzenie!
Pić rozkosz całem jestestwem i stawać się samem szczęściem! Niemy hymn zwycięskiej radości śpiewać! Któż potężniejszy, ty królu strachu i śmierci?
Co to jest miłość?
To weselny wybuch słońc, topiących się w sobie w tajemniczej chwili zaślubin. Stawanie się gwiazd w nieskończonościach.
Daisy! Daisy!
Niema już nic prócz jedynie doskonałego szczęścia.
Ona! Ja! I Ty, Mścicielu! O Trójco przenajświętsza! O Jedności nieśmiertelna!
Ślepe od żarów miłosnych spojrzenia sieją płomienie, i z nich powstają drogi mleczne, pyły kosmosu i z nich bytów łańcuchy nieskończone!