— O, Mr. Joe bardzo chory! mówiła Mrs. Tracy, że...
— Możesz odejść! — wybuchnął gwałtownie, spostrzegłszy naraz wzrok jego, skierowany z głupio domyślnym uśmieszkiem na jakiś szal, porzucony na kanapę! Szal był indyjski, mieniący się barwami, przesycony zapachem fiołków, a obok niego leżały białe, zmięte nieco rękawiczki.
— Daisy! Tak, to jej! — z rozkoszą sycił się cudownym aromatem. — Jakaś pomyłka! — Zawinął go w papier i wraz z kilku słowami objaśnienia odesłał przez pokojówkę. Zatelefonował jeszcze w sprawie Wandzi do znajomego doktora hipnotyzera i miał już wychodzić, gdy znowu wpadła mu w oczy nota Cooc’a.
„Pociąg odchodzi o dziesiątej. Dover. Kaliban”. Czytał wolno, jakby wbijając sobie w oporną pamięć, ale nie mogąc narazie zrozumieć, gdzie to miał jechać i poco, rzucił niechętnie papier i wyszedł.
Na kurytarzu zabiegła mu drogę pokojówka z listem Daisy.
— Czy pani już wyszła?
— Pani słaba i od paru dni zupełnie nie wychodzi.
Uśmiechał się pobłażliwie z jej kłamstwa.
Daisy zapraszała go do siebie na herbatę. A w przypisku dziękowała za odesłanie szala.
— O piątej u Daisy; siódma u Wandzi z doktorem, a o dziesiątej pociąg odchodzi! — przemknęła mu chyżo myśl i poszedł do Joe’go.
Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/283
Ta strona została uwierzytelniona.